Niedawne spory o cenzurę i wolność sztuki, które wybuchły przy okazji spraw Fussa i Żemojdzin przypominały ponury spektakl... Spektakl zgrany do cna i wystawiany z poczucia obowiązku.
Zasady konstrukcji dramatu i dobór obsady są stałe - niepokorny artysta i dzieło prowokujące, chór aktualnie nim oburzonych i drugi chór, nieco cichszy, obrońców wolności sztuki. Kilka aktów - wystawa, potępienie/likwidacja, pieśń o zdeptanej wolności, bohater schodzący ze sceny w glorii męczeństwa i aurze heroizmu...
I wszyscy mamy wryte w mózgi jego nazwisko. Nezależnie czy byliśmy admiratorami jego twórczości. Sama idea dzieła gdzieś się przy tym gubi, dyskutowana jest wyłącznie uniwersalna kwestia wolności.
Kwestia jakości artystycznej propozycji również schodzi na dalszy plan (choć staje się wygodną drogą ewakuacji dla bardziej koniunkturalnej części ludzi sztuki, którzy unikają dyskusji stwierdzając, że "w zasadzie nie ma o czym mówić bo praca jest po prostu słaba").
Rodzi się kolejny męczennik artświata.
Oczywiście nie zarzucam tu cynicznej gry cenzurą wszystkim twórcom, którzy padli jej ofiarą, (a zwłaszcza artystom dopiero kończącym studia, wyjście spod klosza uczelni i pierwsze zaczerpnięcie powietrza zewnętrznego świata często kończy się bolesnym kaszlem i pluciem krwią) jednak mam wrażenie, że część artystów używa prowokacji z pełną premedytacją. Ciemna strona Mocy jest szybsza...
I cynicznie wykorzystani są tutaj wszyscy - swiadomie obrażona publiczność (obrażać trzeba solidnie aby wywołać ryk oburzenia zamiast zupełnie zbędnej, kulturalnej polemiki), ludzie sztuki, zobligowani tutaj do obrony swobody wypowiedzi (niezależnie czy się z daną wypowiedzią identyfikują) i media, które unieśmiertelnią nazwisko prowokatora.
Więc jak poruszać tematy trudne? Cóż, to zależy czy naprawdę chcemy o nich rozmawiać...
Jeżeli nie, śmiało - zdepczmy tabu i sztandary, naplujmy na ich ołtarze!
Tylko darujmy sobie potem spojrzenie zranionej sarny...